Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/190

Ta strona została przepisana.

godził, że nie rzuciły się jedne na drugie. Przez szczelinę widzieliśmy sól, przelatującą przed wejściem grubemi smugami. Biada temu, kto musiał burzę przeczekać pod gołem niebem!
Wtem wydało mi się, że wśród szumu doleciał mnie krzyk dziecka. Głos ten zbliżał się ciągle. Przed wejściem zatrzymały się dwa wielbłądy i trzej ludzie. Najpierw zsiadł kat, a potem żona z płaczącem dzieckiem. Wszyscy schronili się do środka, nawet wielbłądy. Szakale i hyeny wypadły bojaźliwie na burzę.
Całe towarzystwo zajęło przednią jaskinię, gdyż o dalszym jej przedłużeniu nikt, jak się zdaje, nie wiedział. My nie daliśmy żadnego znaku o sobie, chcąc śledzić zachowanie się nowych przybyszów.
Dziecko ciągle jeszcze płakało, a matka uspokajała je, jak umiała. Wtem odezwał się mąż szyderczo:
— No, módl się teraz do swego Jezusa, żeby zakazał podnosić się soli! Czy zdoła co poradzić? Twoja wiara jest...
Słowo uwięzło mu w gardle, a mnie także serce mocniej zabiło, gdyż przed wejściem ukazało się zwierzę, szukające schronienia w jaskini, a mianowicie olbrzymia czarna pantera z wywieszonym od zmęczenia językiem. Była to może ta pantera, o której opowiadali Beduini Selass. Weszła do środka bez obawy, kaszląc i parskając. Zaledwie sól jej z ócz zeszła, rzuciła się na wielbłąda, rozbiła mu łapą krąg w szyi i przegryzła gardło. Potem nie troszcząc się o ludzi, zaczęła swój łup pożerać. Zgrzyt i trzeszczenie kości brzmiało ku nam okropnie.
— Strzelamy? — zapytał zcicha Turnerstick.
— Nie — odpowiedziałem. — Zły strzał kosztowałby za dużo krwi. Zaczekajmy!
Pięcioro ludzi na przedzie siedziało bez głosu i ruchu z przerażenia. Matka trzymała dziecię w objęciach. Kat spróbował wstać, lecz drapieżne zwierzę podniosło natychmiast głowę i ryknęło z gniewu, wobec czego nie ruruszył się z miejsca. Ci ludzie byli w niewoli i nie mogli