Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/199

Ta strona została przepisana.



I.
Saadis el Chabir.

Była wprawdzie dopiero dziewiąta godzina przed południem, lecz promienie słońca afrykańskiego paliły już z intenzywnym żarem położoną przed nami dolinę. My dwaj schroniliśmy się dobrze przed spiekotą. Nad głowami naszemi roztaczał się olbrzymi mastyks, w którego pierzastem listowiu szemrał lekki północny wietrzyk, a korzenie jego kąpały się w chłodnej wodzie strumyka, śpieszącego szybkim biegiem ku rzece.
Przybyliśmy z prowincyi Konstantyny, a przekroczywszy granicę Tunisu pomiędzy Dżebel Drima a Dżebel el Maalega, poszliśmy na przełaj przez Wadi Melis. Wśród stromych zachodnich zboczy Dżebel Gwibub rozłożyliśmy się na nocleg pod figami i granatami, a dziś ruszyliśmy we wschodnim kierunku przez wzgórza i zatrzymaliśmy się właśnie na krótki spoczynek poranny.
Chcieliśmy przed wieczorem dostać się do Seraia bent i w tym celu musieliśmy przeciąć Wadi Mellel, pokryte cyprysami, rożkami i krzakami migdałów.
— Jak daleko jeszcze do Kef? — zapytałem służącego.
— Według miary Franków może być dwadzieściapięć kilometrów, sidi — odpowiedział.
Był on przez długi czas w Algierze i dlatego znał się na miarach francuskich.
— A do Seraia bent?
— Ośm kilometrów w prostym kierunku. Jak słyszałem, znajdują się tam na pastwiskach Arabowie Uelad Sebira. Panie, zobaczę nareszcie moich ukochanych, ojca, matkę i...