także, będąc przed wyjazdem do Algieru w Stambule, zapoznał się tam dostatecznie z językiem tureckim. Z tych to powodów był dla mnie bardzo cennym towarzyszem, z którym obchodziłem się raczej jak z przyjacielem, aniżeli ze sługą. Żal mi było serdecznie, że już niebawem miałem go utracić.
Zjechaliśmy wzdłuż potoku po krótkiem zboczu aż na dół, poczem ruszyliśmy doliną prosto ku rzece. Woda Wadi Mellel nie rozlewała się szeroko; z łatwością przeto dostaliśmy się na drugi brzeg, a tam na niezbyt wielką, zupełnie równą polanę, otoczoną dokoła dzikiemi zaroślami oliwnemi.
— Maszallah, cud boski, co to jest, sidi? — zapytał nagle Achmed, wskazując na lewo.
Spojrzałem w oznaczonym kierunku, czyli powyżej naszego stanowiska, i zobaczyłem trzódkę gazeli, wypadającą z zarośli. W tej chwili obudziła się we mnie żyłka myśliwska.
— Idą wprost na nas, Achmedzie. Uciekają!
— Tak jest, sidi. Czy widzisz fahada[1], który teraz wyskakuje za niemi z zarośli? Cóż teraz zrobimy?
— Zapolujemy także i zastąpimy antylopom drogę. Mój koń szybszy od twego. Ty zatrzymaj się tu, przy rzece, a ja pojadę na prawo.
— Ależ, sidi, czy możemy sobie na to pozwolić? Ten fahad należy pewnie do jakiegoś szejka, a może nawet do emira z Kasr el Bordż!
— Ale bądź spokojny. Jazda!
Jak wyrzucony cięciwą przebiegł mój koń przez równinę. Gazele były zapewne bardzo wystraszone, bo nie dostrzegły nas, chociaż dzieliła je od nas odległość niewielka. Rogi ich były dwa razy zgięte w kształcie liry, grzbiety jasno-brunatne, brzuchy białe, ogony i pasy na bokach ciemno-brunatne. Mieliśmy więc przed sobą antilope dorcas L. Naliczyłem czternaście sztuk, a wobec tego zostawiłem dwururkę na plecach, a pochwyciłem za
- ↑ Lamparta do polowania.