Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/204

Ta strona została przepisana.

— Hawuahsz, daj mi spokój! Powiedz jeszcze jedno takie słowo, a zwalę cię z konia tą pięścią!
— Allah ajenak, Boże dopomóż ci! — odparł, chwytając za rękojeść dżam bijeha[1]. — Człowiecze, czyś zwaryował? Czy wiesz, kim jestem?
— Właścicielem niezręcznego sokoła i niczem więcej!
— Ten człowiek gani mego sokoła — zawołał oficer. — Allah istaffer, niech mu Bóg przebaczy! Czy zsiędziesz natychmiast z konia, by mnie przeprosić?
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Oby pokierował twojemi myślami tak, żebyś się nie ośmieszał! Czyś ty może Mohammed es Sadak bej, władca Tunisu, lub nawet sułtan ze Stambułu, że wymagasz, żebym cię prosił o przebaczenie?
— Nie jestem ani sułtanem, ani bejem Tunisu, któremu oby Allah błogosławił, ale jestem jego apha el harass, dowódcą jego gwardyi przybocznej. Dalej z konia, jeśli nie chcesz skosztować bastonady!
W najwyższem zdumieniu cofnąłem konia.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy rzeczywiście jesteś bej el memluk władcy Tunisu?
— Tak powiedziałem! — odparł wyniośle.

Co za spotkanie! Ten człowiek to był „Kriigerbej“, oryginalny dowódca gwardyi tunetańskiej. Słyszałem o nim bardzo często. Nie był bynajmniej Afrykaninem, pochodził z Europy, a był synem piwowara. Rzucony przez swój kismet w trzydziestych latach do Tunisu, przeszedł na islam, czem zdobył sobie łaskę proroka i wszystkich świętych kalifów w tym stopniu, że posuwał się coraz to wyżej, aż w końcu otrzymał zaszczytne zadanie bronienia na czele przybocznych mameluków drogiego życia Mohammeda es Sadak baszy. Lecz ze strony ojczyzny, której się wyparł, spotkała go jednak sroga kara. Oto w Afryce zapomniał dużo z języka ojczystego i ilekroć chciał się nim posłużyć, mu-

  1. Krzywego sztyletu.