Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/205

Ta strona została przepisana.

siał się dobrze napocić i nasmażyć w piekielnym ogniu gramatyki.
— Do stu kaduków, panie pułkowniku, gdybym był wiedział, że z panem mam zaszczyt mówić, byłaby nasza rozmowa wypadła trochę przystojniej — wyraziłem swe zdumienie po niemiecku.
On otworzył oczy i usta, jak wrota, usłyszawszy swój język ojczysty, którym oddawna już nie mówił.
— Maszallah, do pioruna! Jest więc pan... ach tak omal się nie przemówiłem! Pan chyba nawet Niemiec?
— Właśnie.
— Allah, wallah, billah, tillah — nie pojmuję tego, to całkiem niemożebne!
— Dlaczego?
— Dlatego... bo... o ile... no, Allah jest wielki i wyprowadza wspaniale swoich i waszych. Czegóż pan chce w Tunisie?
— Odświeżyć dawne wspomnienia, a przytem poznać kraj i ludzi lepiej, aniżeli to przedtem było możliwe.
— Dawne wspomnienia, kraj i ludzi? Czy pan był już kiedy tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Dalej na południu, nad szotami. Jechałem wówczas do Tripolis, Barki i Egiptu.
— Tripolis, Barki, Egiptu? Wallahi, tallahi, do kroćset batalionów, to większa przechadzka, aniżeli z Berlina do Koepeniku. A skąd pan dziś tu przybył?
— Przybywam przez Dżebel...
Dalszy ciąg uwiązł mi na języku, gdy rzuciłem okiem na twarz człowieka, który zsiadłszy z konia, zajął się był zabitym sokołem, a teraz zwrócił się do nas i podszedł bliżej. Gdzie ja już widziałem tego człowieka, nieskończenie długiego i tak cienkiego, że omal się nie złamał? Czyżby to był rzeczywiście lord Dawid Percy, osobliwy oryginał, syn Earla Forfaxa? On zatrzymał się i spojrzał na mnie z wielkiem zdumieniem.