angielsku i niewiele po arabsku. Niepodobna z nim się rozmówić.
— Gdzie pan się z nim spotkał?
— Przedstawił mi się w Tunisie i poszedł potem ze mną do el bordż[1], która leży stąd niedaleko. Musiałem się tam udać z achordarem[2], aby koni zakupić. Dzisiaj chcemy polować i pożyteczne połączyć z przyjemnem. Teraz pojedziemy jeszcze do Seraia bent, które czasem nazywa się Mozole.
— Do Seraia bent? — spytałem ucieszony.
— Tak, tam rozłożył się obozem szejk en Nurabi, który podobno ma kilka pysznych koni i musi mi je pokazać.
— To dobrze, bo i ja udaję się po Mozole.
— Wspaniale! Jedziemy razem. Ale jak tam z gazelami, he?...
— Należą oczywiście do pana. Ale z powodu szahihu proszę na mnie się nie gniewać. Był źle wytresowany i uderzył w niewłaściwej chwili. Gdyby był zwierzynę wziął w odpowiedniem miejscu, byłoby mu się nic nie stało.
— To nie szkodzi. W Egipcie łowią ich więcej. Bej otrzymuje je często od wicekróla. Ale gazele, które panu zastrzeliła strzelba, są pańskie; nie chcę inaczej. Widzi pan, oto nadchodzi jeszcze dwóch moich sais[3], a każdy ma po jednym sokole i jednej gazeli, którą ja zabiłem. Mam więc podostatkiem dziczyzny.
— Dobrze, dziękuję serdecznie i daruję te zwierzęta szejkowi en Nurabi.
— Słusznie! Całkiem praktycznie! Co się tyczy m nie, to odeślę ludzi zbytecznych.
Tymczasem założono kaptur lampartowi, a jeden z ludzi wziął go do siebie na konia i odjechał z pachołkami do el bordż. Reszta towarzyszy pułkownika gwardyi zabrała pozostawioną mi zdobycz myśliwską, poczem zwróciliśmy się ku wznoszącej się na wscho-