Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— Przywołaj go pan! Czy to zacny chłop?
— Uważam go raczej za przyjaciela, aniżeli za podwładnego.
— To proszę mi go przedstawić!
Przywołałem Achmeda skinieniem. Krüger-bej przypatrywał mu się z miną łaskawcy i zapytał go po arabsku:
— Czy na imię ci Achmed?
Zapytany zrobił dumny ruch ręką i odpowiedział:
— Nazywam się Achmed es Sallah Ibn Mohammed er Raham Ben Szafei el Farabi Abu Muwajid Khulani.
Wolny Arab jest dumny ze swoich przodków i nie omieszka nigdy w odpowiednim czasie wyliczyć ich przynajmniej do dziadka. Im dłuższe imię, tem zaszczytniejsze, a krótkie uważa się niemal za hańbę.
— Pięknie! — rzekł bej mameluków. — Imię twoje jest dobre, a pan twój jest z ciebie zadowolony. Będę cię więc...
— Mój pan? — wpadł mu Achmed w słowo z zaiskrzonemi oczyma. — Ty możesz mieć władcę, ale ja jestem wolny syn Beni Rakba z ferkah[1] Uelad Sebira. Ja nie mam pana, kocham tylko tego sidi, ponieważ nietylko jest mędrszy i waleczniejszy od wszystkich innych, lecz także dobrotliwszy. Czego sobie życzysz ode mnie, effendi?
— Jak dostaniemy się do Uelad Sebira, na prawo, czy na lewo?
— Jedź na prawo! Skoro tylko zdołasz objąć okiem dolinę, zobaczysz ich namioty.
Zawrócił, a my poszliśmy za jego wskazówką. Krüger-bej przyjął spokojnie tę małą nauczkę Araba.
— Dumni hultaje ci Beduini — rzekł — Żaden inny książę nie ma takich poddanych!

— Poddanych? — zapytałem z uśmiechem. — Czy są rzeczywiście posłuszni baszy Mohammedowi es Sadak?

  1. Oddział, szczep.