Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Tak jest.
— Co on zarządził?
— Kazał odesłać żądane towary, lecz sam udał się potajemnie za nimi.
— To śmiałe przedsięwzięcie! Z ilu towarzyszami wyjechał?
— Tylko z przewodnikiem i z jednym jedynym służącym arabskim.
— W którym kierunku poszli?
— Tym razem miały towary odejść na oazę Lotr.
— Jakich zażądano towarów?
— Gotowych burnusów i chust na głowę, długich flint, noży, szeroko wyciętych butów, jakie zazwyczaj noszą Arabowie i mnóstwa, bezwartościowych co prawda dla nas, przedmiotów obozowych.
— Widzę, że gum chce całe swoje zapotrzebowanie pokryć tą zdobyczą, a potem mimo to nie wydać panu syna. Oszustwa, dokonanego na niewiernym, nie uważa Arab za grzech. Jeśli chce się udaremnić jego plany, trzeba go chwycić przy pomocy niektórych drażliwych punktów. Ale, monseigneur, czy Emery kazał poznaczyć wszystkie towary?
— Skąd pan wie o tem? — spytał zdziwiony.
— Nie słyszałem tego od nikogo. On działa w tym wypadku jak amerykański westman, a z tej strony znamy się dobrze. Kto żył latami wśród plemion indyańskich dzikiego Zachodu i każdej chwili był na śmierć narażony, ten nauczył się rozmaitych chytrości, które mogą mu się przydać i na Saharze. Jaki to był znak?
— Inicyały mego imienia i nazwiska: André Latréaumont, a zaterm A.i L.Te litery wypalono na kolbach i głowniach strzelb i noży, a z dodaniem arabeski wyszyto na kołnierzach burnusów, oraz w rogach chust i koców.
— Emery pozna po tem rozbójników. Jest jaka wiadomość od niego?
— Bardzo nawet pewna. Przysłał mi ją przed dwoma tygodniami i od tego czasu czekam z utęsknieniem pańskiego przybycia, monseigneur.