Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Zapytany przybrał minę wysoce dyplomatyczną i odpowiedział:
— Oczywiście, że uważają go za swego władcę, to rozumie się samo przez się. A może jest kto inny, na czyje panowanie byłby pan skłonny dla nich się zgodzić?
— Nie znam istotnie nikogo.
— A widzi pan! Bej Mohammed es Sadak nie panuje ani zapomocą rózg, ani zapomocą skorpionów jako ów król Rehabraham, czy Jerobraham z Israhel, jak mówi koran. A może to jest w biblii? On jest rozumny, a dzięki temu Beduini wcale nie czują, że mają zaszczyt być jego poddanymi.
— Ale jeśli w bardo, gdzie zwykł w sądzie zasiadać każdej soboty, dostają bastonadę, lub idą na stryczek, wtedy to poznają: nie prawdaż?
— Mahlesz, to nic nie znaczy! Bastonada i szubienica są także zapisane w księdze żywota i nikt nie może im ujść, komu je raz przeznaczono. Kto nie chce słuchać, ten musi czuć! To stara prawda; zrozumiano?
— A co będzie z bastonadą, którą ja dopiero co miałem otrzymać?
— To skończone i przedawnione. Allah kerihm, Allah jest miłościwy, a moja dusza lubi też łaskę. Jesteśmy przyjaciółmi i nie potrzebujemy obijać sobie podeszew. Ale tam w dole stoją namioty. Zdaje mi się, że wnet dojdziemy do celu.
Anglik, który obok nas jechał w milczeniu, zobaczył także namioty, rozsypane po równinie.
— Czy to Uelad Sebira, sir? — zapytał mnie.
— Przynajmniej jakiś ich oddział. Należą do wielkiego szczepu Rakba, który może w pewnych okolicznościach wystawić ponad dziesięć tysięcy wojowników.
— Waleczne zuchy?
— Tak słyszałem.
— Rozbójnicy?
— Hm! Beduini są i byli tem mniej więcej wszędzie i po wszystkie czasy.