mny. Zjedliśmy po kilka grudek soli, Ali en Nurabi zaś uczynił to sam o i rzekł uroczyście:
— Nanu malahin, zjedliśmy sól z sobą. Jesteśmy braćmi i żadna nieprzyjaźń nie zdoła nas rozłączyć.
Następnie zdjął ze ściany trzy fajki, napchał je własnoręcznie, podał nam i zapalił. Potem oddalił się na krótki czas. Kiedy powrócił, weszła za nim starsza kobieta i młoda dziewczyna. Pierwsza niosła dziewięciocalowy senieh[1], który postawiła przed nami. Drugą można było nazwać skończoną pięknością. Miała czarne włosy, splecione w długie, grube warkocze, przetykane srebrnymi sznurami, a dokoła pełnej, jasno brunatnej szyi układał się sznur korali, na którym wisiała złota moneta. Otulała ją śnieżnobiała saub[2], wycięta na szyi w ten sposób, że widniał z poza niej czerwony jedwabny sudamejrijeh[3], obejmujący pełną pierś, nie ściskając jej wcale. Bardzo szerokie rękawy koszuli tak były rozcięte, że odsłaniały rękę po łokieć. Koszula sięgała w dół aż po kolana, spadając na sarwa[4] w białe i czerwone pasy. Nagie stopki tkwiły w błękitnych pantofelkach, a na przegubach rąk i nóg błyszczały metalowe pierścienie, do których przytwierdzonych było kilka talarów Maryi Teresy i złota pięciopiastrówka.
Dziewczyna niosła w rękach sporą tacę z grubego włókna palmowego, założoną rozmaitemi przekąskami, które potem obie poukładały na stoliku.
Były tam fubir[5], kruche kebah[6] i małe talerzyki z dibs[7], mieszanina z ogórków, granatów i melonów,, oraz rozmaite gatunki daktyli, z których el szelebi zwróciły szczególnie moją uwagę, gdyż są na dwa cale długie, mają małe ziarnka, oraz wspaniały smak i zapach. Gatunek ten pochodzi z Medyny, jest więc stosunkowo drogi. Jeżeli szejk mógł temi daktylami raczyć gości, to musiał być zamożnym człowiekiem.