Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/218

Ta strona została przepisana.

— To przypatrz się pan łaskawie mojemu karemu ogierowi!
— To nie tak łatwo. Zawinąłeś go pan tak w libet[1], że widać mu tylko nogi i nos.
— To przypatrzy mu się pan potem.
— Jego chód i postawa już mi wpadły w oko. Niewątpliwie ma dużo ducha i ognia. A dlaczego pan go tak nakrywa?
— W ostatnich czasach musiał jadać durrha, a to mu trochę zaszkodziło. Ale, uważaj pan!
Szejk dosiadł siwki, by ją przećwiczyć. Zwierzę okazało się znakomitem, chętnie byłbym je puścił w szranki z moim karym, gdybym nie był gościem właściciela siwki, a wiadomo, że dla Beduina niema większego strapienia nadto, gdy ulubiony koń jego musi innemu ustąpić pierwszeństwa.
Wśród wyciągniętego cwału zatrzymał Ali en Nurabi klacz tuż przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącemi Oczyma:
— Ta klacz nazywa się Utheif[2]. Jak ci się podoba?
— Może nosić proroka po raju. Czy mi ją sprzedasz?
— Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czynie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, aniżeli odda za pieniądze klacz swoją?
— Wiem o tem, szejku. Czy znasz konia, króryby dorównał Utheif?
— Niema do niej podobnych.
— Możebyś przypatrzył się ogierowi tego effendi?
— Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Utheif. Mimoto będzie zapewne ten ogier niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa?
— Jego poprzedni pan nazwał go „Ri“ — odrzekłem.

To zafrapowało trochę pytającego.

  1. Dera sukienna.
  2. Jaskółka.