Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/22

Ta strona została przepisana.

— Mam za nim podążyć, nieprawdaż?
— Istotnie. Oto pismo, które przyszło od niego z Zinder!
Papier leżał na stole, co było dowodem, jak często przez te dwa tygodnie spoczywały na nim oczy tych trzech osób. Bothwell napisał tylko kilka słów. Nie donosił wprawdzie, jakoby wynik jego starań był pocieszający, prosił jednak, by nie tracili nadziei, oraz wysłali m nie za nim, gdy tylko przybędę. W liście nie były podane ani czas, ani miejsce.
— Kto przyniósł ten list? — zapytałem.
— Arab z plemienia Kubabisz, który ma rozkaz czekać na pana tutaj i posłużyć panu za przewodnika.
— Gdzie on jest?
— Tu, w domu. Czy monseigneur każe go zawołać?
— Proszę!
Musiałem sobie powiedzieć po cichu, że jestem dzieckiem szczęścia, gdyż zaledwie postawiłem nogę na ziemi afrykańskiej, a już wciągnięto mnie w sprawę, która mogła obfitować w najbardziej zajmujące wypadki. Latréaumont zadzwonił na Araba, a panie, ciekawe rozmowy, która miała nastąpić, zapomniały o swym bolu.
Podczas mego pobytu w Egipcie przedsięwziąłem był wycieczkę do Siut, Dakhel, Kardżeh i Soleb aż do oazy Solimeh i wtedy zetknąłem się z kilku Arabami Kubabisz, których poznałem jako dzielnych wojowników i doskonałych przewodników. To też czekałem na roz owę z Kubbaszim[1] nie bez zaciekawienia.

Wreszcie wszedł on. Arabowie rzadko bywają wyżsi nad wzrost średni, a są przeważnie smukli i chudzi. Tego człowieka jednak można było nazwać olbrzymem. Był tak wysoki i tak szeroko rozrośnięty, że omal nie wyrwał mi się okrzyk zdumienia. Jego długa i gęsta broda, w połączeniu z uzbrojeniem od stóp do głów, robiła zeń postać bardzo marsową. Był to towarzysz

  1. Liczba pojedyncza od Kubabisz.