Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Szejk nakazał milczenie.
— Zebranie naradzi się nad nim — rzekł. — Czy przyznał się wam, gdzie jego ludzie?
— Nie. Nie powiedział ani słowa. Usta jego są jako wargi śmierci, która milczy na wieki.
— Ostrza naszych włóczni i nożów nauczą go słów, których zażądamy od niego. Zaprowadźcie go do obozu!
Podczas tej niedługiej rozmowy nie drgnął Krumir nawet powieką i przypatrywał się z nietajonym podziwem mojemu i szejkowemu koniowi. Twarz jego została nieruchomą, a kiedy przejeżdżaliśmy obok trzody, zatrzymał konia lekkim naciskiem kolan, aby zachwyconem okiem znawcy przypatrzyć się popielatemu wielbłądowi. Zdawało się, że o los swój zupełnie się nie troszczy.
Kilku Arabów pośpieszyło naprzód do obozu, aby zanieść wiadomość, że najgorszy z ich nieprzyjaciół dostał się do ich niewoli. To też cała ludność powitała nasz orszak głośnymi objawami radości. Jeźdźcy przebiegali obok siebie w śmiałych podskokach, a reszta klaskała radośnie w ręce, okazując co chwila jeńcowi pogardę obelżywemi minami i spluwaniem. On sam nie drgnął na twarzy nawet wówczas, kiedy przed namiotem szejka zabrano się do odwiązania go od konia. Zaledwie jednak rozwikłano ostatnie węzły, zeskoczył potężnym susem, odrzucił na bok otaczających go ludzi i znalazł się w jednej chwili przy pobocznym namiocie, w którego drzwiach stała córka szejka. W mgnieniu oka pochwycił ją i postawił przed sobą, jak tarczę.
— Dakila la szejk, jestem wybawiony! — zawołał — i natychmiast opadły wszystkie ręce, które wyciągnęły się za nim.
Stało się to tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Na wszystkich twarzach odbiło się gniewne zdumienie, lecz nikt nie odważył się podnieść ręki na tego, który wymówił uświęcone słowo, chroniące nawet najgorszego złoczyńcę przed zemstą nieprzyjaciół.
— Eddini szarbat, ia ambrel banaht, daj mi się napić,