Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/230

Ta strona została przepisana.

na mnie, ponieważ jako sziluh i amazigh[1] poszedłem do wielkich miast i zostałem nawet sługą niewiernego. Pomówimy o tem, jakby ułagodzić gniew jego.
— Gniewa się na ciebie z powodu mnie? To obraza, za którą się zemszczę!
— O sidi, oszczędzaj go! Ramię twoje jest silne, a nóż twój nigdy celu nie chybił, ale szejk jest ojcem Mochallah, którą ja miłuję. Ty nie zasmucisz mojego serca!
— Eh! Ja go przecież nie chcę zabić! Wszak wiesz, że jestem chrześcijanin i że moja kitab el mukaddas[2], zabrania przelewać krwi bez koniecznej potrzeby.
— Cóż więc uczynisz, effendi?
— Zemszczę się na nim w ten sposób, że ja, niewierny, wstawię się za tobą. Poproszę go, żeby oddał ci za żonę twą „woniejącą“.
— Czy to prawda? O sidi, czy zrobisz to rzeczywiście? — pytał uradowany.
— Tak. I ciekaw jestem, czy każe licom moim spłonąć ze wstydu. Wiem przecież, że prorok zabrania zawstydzać gościa.
— Panie, jeśli to zrobisz, to będziesz gotów spełnić mi jeszcze jedną prośbę, a ja wielbić będę twą dobroć z dzieci na wnuki!
Hm! Poczciwy Achmed mówił już o swoich potomkach w drugiem pokoleniu, zanim jeszcze mógł się rozmówić z babką swoich wnuków. Miłość to rzecz szczególna, zarówno w Laponii jak w Tunisie, nad Mississipi i u Papuasów; najlepiej pozostawić jej własną wolę. Zapytałem więc mego Araba:
— Jakie masz jeszcze życzenie?
— Czy nie sądzisz, że mogliby mnie z Mochallah zaskoczyć?
— To bardzo możliwe.

— Sidi, ja nie mam nikogo innego. Niechaj twoje oko nas strzeże, abyśmy byli pewni siebie!

  1. Oba wyrazy znaczą: wolny człowiek.
  2. Biblia.