Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/242

Ta strona została przepisana.

— Cóż on na to?
— Nic. Ale o tem możemy później pomówić. Śpiesz się teraz, ażeby „korona cór“ nie pogniewała się na ciebie!
— Effendi, muszę ci przedtem coś powiedzieć.
— Co?
— Gdy nadszedł wieczór, usłyszałem na dole w krzakach szemt i loz[1] śpiewającego bulbula[2], a ponieważ lubię go słuchać, podszedłem bliżej. Stałem z końmi w zaroślach i zobaczyłem umykającego człowieka; nie był to kto inny, jak tylko Saadis el Chabir.
— Czy poznałeś go dobrze?
— Całkiem dokładnie.
— A on ciebie widział?
— Nie.
— Czy zdaje ci się, że uciekł?
— Nie; wszak przysiągł, że pozostanie.
— W takim razie wyjście jego nie jest bynajmniej podejrzanem. W duarze nikt nie chce o nim wiedzieć, nudy więc wypędzają go na pole.
— Panie, ja w to nie wierzę. Ten Krumir jest niebezpieczniejszy od assaleh[3], śmierć przynoszącej.
— Zgadzam się z tobą pod tym względem. Czy wrócił potem do duaru?
— Nie wiem, sidi, gdyż musiałem wrócić tutaj, ażebyś mógł mnie odszukać.
— To idź teraz. Gdybym co zauważył, co mogłoby wam przeszkodzić, wydam cichy głos hedży[4], zbudzonej ze snu.
— Jak długo będziesz miał dla nas cierpliwość, sidi? — Dopóki Mochallah nie otrzyma od ciebie ostatniego pocałunku. Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale nie dla mnie, gdyż nie obdarzył mnie ani jedną Mochallah.

— Effendi, ty znajdziesz jeszcze bardzo wiele, gdyż

  1. Akacye i migdały.
  2. Słowik.
  3. Niebezpieczna żmija pustynna.
  4. Kania, falco rufus L.