ja rozniosę sławę twoją po wszystkich krajach ziemi. Możesz mi wierzyć!
Poczciwy Arab poszedł do swej „woniejącej“, ja zaś, jego pan i władca, jego sidi i effendi, musiałem zostać przy koniach. O losie, czyż to było słusznem i sprawiedliwem z twej strony? Owinąłem się haikiem i przytuliłem do ciepłego ciała konia mojego i szeptałem mu do ucha sury koranu, a on słuchał ich w spokoju. Przejąłem od jego poprzedniego właściciela ten zwyczaj, który okazał się bardzo pożytecznym, gdyż rączy jak ptak karosz nie uznawał nikogo za swego pana, kto wieczorem nie szeptał mu w ten sposób do ucha. To było także częścią „tajemnicy“ tego konia.
Pod palmami pewnie sur nie szeptano, nie zazdrościłem jednak dzielnemu Achmedowi es Sallah. Nademną rozpięło się sklepienie, głęboko granatowego nieba południowego z błyszczącemi iskrami węża, strzelca, niedźwiadka i wilka. Gwiazdy te tak sam o czarowały, jak owe dwie, w których uroczem świetle tonął teraz mój służący bez lunety i perspektywy.
Czekałem pół godziny, potem całą i znowu pół, a w końcu jeszcze pół... Mochallah, gdzież ten ostatni pocałunek, do którego przyrzekłem zaczekać? Aby się pozbyć urzędu strażnika, chciałem właśnie dać umówiony znak, kiedy na prawo odemnie dał się słyszeć jakiś lekki szmer. Przyłożyłem ucho do ziemi, a mogłem się na nie zdać całkiem, gdyż wyćwiczyło się do statecznie na preryach północno-amerykańskich, i usłyszałem odgłos kroków, zbliżających się od strony palm i zmierzających ku namiotom. Czyżby to była Mochallah? To mi się wydało wątpliwem. Zdjąłem z siebie czemprędzej biały burnus i równie jasną mahrameh[1] tak, że moje ciemno-niebieskie tureckie spodnie i bluzę trudno było odróżnić od otoczenia, położyłem się płasko na ziemi i poczołgałem się sposobem indyańskim tam, skąd doszedł mnie odgłos kroków.
- ↑ Chusta na głowę.