Jakiś mężczyzna przesuwał się ostrożnie pomiędzy namiotami. Ruszyłem za nim, korzystając z każdej osłony i starając się ciągle mieć namiot pomiędzy nim a sobą. Przed namiotem szejka przywiązane były jego ulubione zwierzęta: biała klacz i popielaty biszarin hedżin, a za namiotem dla kobiet leżała atusza[1], oraz kilka sardż[2], którym się ten człowiek przypatrywał.
Zobaczyłem przytem twarz jego — był to Krumir Saadis el Chabir.
Wracał tak późno z przechadzki. Dlaczego nie udał się zaraz do przeznaczonego sobie namiotu? Czemu szpiegował tutaj? W jakim celu wykradł się znowu z obozu? Postanowiłem dowiedzieć się o tem i dlatego udałem się za nim, jak mogłem, najostrożniej. On skierował się ku krzakom akacyi i migdałów, o których Achmed przedtem wspominał. Zaledwie zmiarkowałem, że tam dąży, popędziłem w bok, ażeby przed nim się tam dostać. Zatoczyłem łuk dość wielki, ażeby nie mógł mnie poznać i popędziłem wielkimi skokami, choć niedosłyszalnie, ku zaroślom.
Stanąłem tam, wyprzedziwszy go o trzydzieści kroków, i położyłem się na ziemi. On zatrzymał się na skraju zarośli, zaledwie o trzy kroki odemnie, i cicho klasnął w dłonie. Na ten znak usłyszałem szelest, zbliżający się do nas. Cofnąć się już nie mogłem, skoczyć w bok lub naprzód także nie, wpadłem więc w położenie bez wyjścia.
W tem wysunęło się z zarośli kilka osób, a jedna z nich utknęła na mnie. Zerwałem się natychmiast z obydwoma rewolwerami w rękach, aby ich uprzedzić, ale wypróbowane moje szczęście zawiodło mnie tym razem, Beduini natomiast zachowali całą przytomność umysłu. Zanim jeszcze zdołałem wymówić: „kto tu?“, uderzono mnie strasznie w głowę, rewolwery z rąk mi wypadły, a ja runąłem nieprzytomny na ziemię...