Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/245

Ta strona została przepisana.



II.
Abu ’l Afrid.

Nie był to pierwszy cios myśliwski, który mi owej nocy podstępnie zadano. Dobroczynna natura osłoniła mój mózg dość odporną warstwą kości, a dzięki temu pokonywałem zazwyczaj rychło skutki takiego uderzenia. Tak stało się i tym razem. Przytomność wróciła mi niebawem, choć nie tak prędko, jak sobie tego życzyłem. Kiedy bowiem przyszedłem do siebie, klęczało na mnie cztery czy pięć postaci, które wsunęły mi właśnie knebel w usta, a teraz wiązały ręce i nogi tak mocno, że ruszyć się nie mogłem. Saadis el Chabir stał przy tem i kierował tą niemiłą dla mnie czynnością.
Dlaczego ci ludzie nie zabili mnie natychmiast? Skoro się tak z niewiadomego mi powodu nie stało, to najlepiej było udać omdlenie, w nadziei, że może usłyszę jakieś słowo, dotyczące mego przyszłego losu. To postanowienie okazało się już po kilku chwilach korzystnem, gdyż usłyszałem zapytanie Krumira:
— Rusza się?
— Nie — odpowiedział jeden z ludzi. — Jest sztywny jak włócznia. Dobrze ugodziłem go kolbą. Pewnie już nie żyje, ale ja wolę go jeszcze pchnąć nożem w serce.
— Nie czyń tego! Słyszałem z rozmów Uelad Sebira, których oby Allah potępił, że ten człowiek jest bogatym emirem z Zachodu. Jeśli się obudzi, zabierzemy go z sobą i zażądamy potem wielkiego okupu. Na razie wpadł w nasze ręce tak, że nam szkodzić nie będzie.