Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/248

Ta strona została przepisana.

Wytężyłem wszystkie ścięgna i mięśnie i podniosłem się w pętach tak, że mi się wcięły głęboko w ciało, ale nie puściły. Próbowałem językiem wytrącić z ust knebel, lecz napróżno, gdyż przymocowany był chustą, którą obwiązano mi nos i usta. Musiałem ze zgrozą wyrzec się wszelkich wysiłków, gdyż groziły mi uduszeniem. Jedno tylko postanowiłem i mogłem uczynić: ukryć się tak, ażeby mnie Krumir nie znalazł. Gdyby mi się to udało, wówczas można było naprowadzić Uelad es Sebira na ślad zbójów i nietylko pomścić śmierć Achmeda, lecz także odebrać Mochallach i zwierzęta. Spróbowałem więc potoczyć się z tego miejsca na inne. To mi się powiodło szczęśliwie i niebawem znalazłem się tak daleko od pierwotnego miejsca, że czułem się dość bezpiecznym. Najważniejsze zaś to, że tocząc się, nacisnąłem ciałem na rewolwery, które były mi przedtem wypadły. Ponieważ miałem ręce związane tylko w przegubach, przeto po pewnym wysiłku zdołałem jakoś rewolwery pochwycić palcami i utrzymać w garści. Jeśliby nie powróciło do mnie więcej rozbójników tylko jeden i gdyby ten znalazł mnie nawet na nowem miejscu, spróbowałbym pomimo niekorzystnego położenia rąk strzelić do niego... Strzelić? Czyż miałem czekać, dopóki mnie nie znajdą tutaj? Czy nie mogłem zapobiec całemu napadowi?
Ledwie mi to na myśl przyszło, już wprowadziłem postanowienie w czyn. Nadawszy lufie rewolweru położenie, wykluczające wszelkie niebezpieczeństwo dla mnie, wypaliłem wszystkich sześć naboi. Strzały zahuczały w cichą noc tak ostro i jasno, że musiały obudzić najgorszego śpiocha. Zaledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, doleciał mnie krzyk sępa brodacza. Czyżby to był „znak Beni Hamemów“, o którym Krumir wspominał? Jeszcze przez pół minuty panowała zupełna cisza, a potem usłyszałem wystrzał pistoletowy, jeden i drugi, poczem podniesiono w obozie głośne wołania i wrzaski. Wszyscy się obudzili, rozpoczął się zgiełk, wzmagając się z każdą chwilą.