Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/255

Ta strona została przepisana.

— Nie. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie było już klaczy, ani wielbłąda, a potem zauważyłem także brak córki mego serca, Mochallah. Nie widziałem żadnego z rozbójników.
— Czy zatem wiesz, gdzie się masz skierować, żeby ich znaleźć?
— Nie, ale ty to wiesz.
— Wiem, ale musisz zaczekać, dopóki nie przeszukają obozu. Teraz odpowiedz mi, jak zamierzasz bronić kaffili?
— Co mnie dzisiaj kaffila obchodzi?
Na to Krüger-bej podniósł rękę i rzekł:
— Co cię obchodzi kaffila? Bardzo powinna cię obchodzić, Ali en Nurabi. Ja siedzę tu w imieniu mojego władcy. Mohammed es Sadak-bej, pan na Tunisie, powierzył wojownikom es Sebira obronę karawan. Czy chcesz gniew jego sprowadzić na głowę swoją i swoich ludzi?
— Ja nie jestem szejkiem wszystkich Sebira!
— Ale na twoim gruncie ma napad nastąpić! A może Bah el Halua leży na terytoryum innego szejka?
— Leży na mojem. Allah jednak oświeci twoją duszę, abyś poznał, że potrzebuję dziś wojowników do ścigania Krumira.
— Wszystkich?
— Wszystkich!
— On ma przy sobie tylko pięciu ludzi! — wtrąciłem.
— Mimo to potrzeba mi wszystkich ludzi. Chcąc go dopędzić, musimy się rozdzielić, aby mu odciąć wszelkie wyjście. Przy trzodach musi także zostać pewna liczba.
— Nie będziemy się rozdzielać — odrzekłem. — Lecz o tem pomówimy później. Oto nadchodzą ludzie, którzy nam coś doniosą o poszukiwaniach.
Miałem słuszność. Nadeszło kilku ludzi, którzy oświadczyli, że oprócz córki i zwierząt szejka, brak tylko kilku bezwartościowych dywanów, które wieczorem rozwieszono.