Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/264

Ta strona została przepisana.

— Mogę się pochwalić, że dotrzymałem słowa i nie darmo obiecywałem swoje pośrednictwo. Moja mowa poruszyła tak głęboko wszystkich słuchaczy, że te trudne konkury nie byłyby się nigdy beze mnie udały!
— Dokazałeś pan, panie pułkowniku, rzeczy prawie niemożliwej. Dziękuję panu z całego serca!
— No, pańskie słowo także wywarło wrażenie, po którem można się było spodziewać dobrego skutku. Obydwaj więc możemy się radować przeświadczeniem, że wytworzyliśmy dla kochanego bliźniego stan, którego dla szczęśliwości serca i długiego trwania małżeństwa nikt inny nie zdołałby wytworzyć.
W końcu zabrał także głos Anglik, który dotychczas zachowywać musiał milczenie:
— Ależ, sir, wytłómaczcie mi przecież te ściskania rąk. Siedzę tu jak na tureckiem kazaniu. Przemówcież wreszcie do mnie choć parę słów!
Wyjaśniłem mu wszystko, on zaś roześmiał się, wyciągnął swoje nieskończenie długie nogi i rzekł:
Well, cieszy mnie to! Zaręczyny, wesele, małżeństwo, wyprawa! Dam temu zacnemu Achmedowi es Sallah pięćdziesiąt funtów, jeśli Krumir rzeczywiście dostanie się do naszej niewoli, ale stawiam warunek.
— Jaki?
— Muszę wziąć udział w wyprawie. Well!
— Ja także jestem za tem. Chcecie rzeczywiście, pojechać z nami?
— To się rozumie! Yes!
— Ale, niebezpieczeństwa...?
Thunder-storm! Czy chcecie się boksować ze mną?
— Innym razem to zrobimy, nie teraz. Pozwólcie, żeby i drudzy ode mnie coś usłyszeli!
Zwróciłem się znów do szejka:
— Domyślam się, że rozbójnicy pójdą przez Bah Abida na pustynię er Ramada, aby potem przez Dżebel Tibuasz dostać się do Uelad Maszeerów, którzy są z nimi w przyjaźni.