Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Skąd się tego spodziewasz?
— Podsłuchałem kilka słów z ich rozmowy. Mogli się wprawdzie rozmyślić, ponieważ grabież nie całkiem im się udała, ale na razie lepiej już to przypuścić i wedle tego coś postanowić. Czy jesteście znani w tamtych stronach?
— Tylko na wielkich drogach.
— Ależ oni tych właśnie będą unikali, jesteśmy więc ograniczeni na ich ślady. Czy żyjecie w zgodzie z Meszeerami?
— Nie dzieli nas konieczność zemsty krwawej, ale od czasu do czasu giną na granicy zwierzęta.
— Musimy zatem być ostrożni. Nie możemy wyruszać z wielkiem wojskiem, gdyż w wyprawie naszej idzie tylko o Krumira. Beduinom Hamema nie możemy się pokazywać, jeśli będą w większej liczbie od nas, ponieważ Achmed zabił jednego z nich. Wyobrażam sobie, że cel nasz dałby się osiągnąć na kilka sposobów. Albo więc ja, mając konia, na którym jedynie można dopędzić Krumira, pojechałbym za nim sam i zastrzelił go z konia, albo...
— Panie, oni by ciebie zabili! — zawołał szejk.
— Załóżmy się o to! — odpowiedziałem.
— Jeśli mnie zabiją, utracę życie, jeśli zaś ja ich zabiję, ty utracisz klacz, która wtedy będzie należała do mnie!
Wyciągnąłem do niego rękę, lecz on namyślił się przecież i oświadczył:
— Jesteś moim gościem, a moje życie jest twojem. Nie puścimy cię stąd samego.
Ponieważ wszyscy to potwierdzili, musiałem się także zgodzić. Podjąłem więc dalszy ciąg mych rad:
— Moglibyśmy również starać się wyprzedzić Krumira przez Kef, Caafran, Dżebel Szefara i Dżebel Dildżil. Przyjechalibyśmy wówczas o jeden dzień prędzej do Meszeerów, staralibyśmy się pozyskać ich przyjaźń i przyjęlibyśmy potem nieprzyjaciół, gdyby przybyli.
Wszyscy potrząsnęli głowami, a jeden ze starszyzny przemówił: