Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak klacz, którą mi uprowadzili.
— Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty.
— Oddzielić się? — spytał. — Na co?
— Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo głównej siły? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiali znaki, by im wskazać, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła!
Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich.
Dowódca gwardyi tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas się przyłączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do el Bordż, przyczem mógł znaczną przestrzeń jechać z wojownikami Uelad Sebira, którzy wyruszyli naprzeciwko karawany.
— A teraz kolej na pana — rzekł, pożegnawszy się z innymi. — Wierz mi pan, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano na moje utrapienie. Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
— Inszallah — jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze.
— Wiem, że się pan stał moim przyjacielem. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię.
— Bądź pan tak dobry i nie zastrzel Krumira na śmierć, jeśli go pan przyłapie, lecz poślij mi go pan do Tunisu! Tam mu pokażemy, co to znaczy kraść srokacze! Gdyby pan kiedy sam przyjechał do Tunisu, to nie zapomnij pan mnie odwiedzić. A teraz do widzenia! Niechaj Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie zapominaj pan, że jako dobry znajomy zgodziłem się być pańskim przyjacielem!