Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/274

Ta strona została przepisana.

ze śladów, wyprzedzili nas zaledwie o trzy godziny drogi. Gdy to powiedziałem szejkowi, zawołał:
— Hamdullillah, dzięki Bogu! Dościgniemy ich jeszcze dzisiaj!
— Mylisz się, Ali en Nurabi — odrzekłem — chyba że klacz twoja jest tak licha, iż da się w tak krótkim czasie dopędzić.
— Będziemy jechali przez całą noc!
— Czy w nocy ślady rozpoznasz?
— Masz słuszność. Oby Allah ciemność potępił! Śpieszmy naprzód!
Popędziliśmy znowu tak, jak gdyby nas kto ścigał. Mój kary parskał z zadowolenia, jak gdyby chciał pokazać, że mógłby z łatwością podwoić obecną szybkość.
Tak gnaliśmy po równym terenie przez pewien czas, wkrótce jednak tamte konie zaczęły pienić się i parskać ze zmęczenia. Jeden po drugim zostawały w tyle, a tylko klacz Achmeda z Wadi Serrat trzymała się jeszcze dzielnie. Szejk nie posiadał się z gniewu, że jego kasztan tak mało był wytrwały.
— Czy widziałeś kiedy konia — zapytał mię — któryby tyle obiecywał, a w potrzebie zawodził? Był ta jeden z moich najlepszych koni, lecz od dzisiaj ma daybła w sobie razem z wszystkimi złymi duchami dżehenny. Ale będzie on jeszcze musiał pędzić, pędzić, dopóki nie padnie!
— Wtedy ty weźmiesz siodło na plecy i spróbujesz, czy na własnych nogach prędzej nie pójdziesz. O szejku, kto się najbardziej śpieszy, ten nie zawsze najszybszy!
— Ty szydzisz ze mnie, effendi!
— Nie, gdyż i mnie jest nieprzyjemnie, że ci koń służby odmawia. Ty powinienbyś jechać ze mną na przedzie, tymczasem teraz jest tylko trzech takich, którzyby potrafili tego dokazać.
— Kto?
— Ja, Achmed i co najwyżej Anglik.