Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/275

Ta strona została przepisana.

— Panie, nie opuszczaj nas! Nie wiemy, co nas może spotkać, kiedy ty będziesz na przedzie. Moglibyśmy też z łatwością zgubić twój ślad.
— W każdym razie lepiej byłoby, jeśliby...
Przerwałem, zanim jeszcze zacząłem wyliczać moje powody, gdyż z prawej strony wynurzyli się dwaj jeźdźcy, którzy na nasz widok zatrzymali się, a potem zniknęli równie szybko, jak się ukazali.
— Co to byli za ludzie? — zapytałem.
— Beni Szeren albo Kramemssa — odparł szejk.
— To źle, ale może są sami i nie będą nas napastowali. Jedźmy prędzej! Łatwiej to było powiedzieć, aniżeli wykonać. Już przed upływem dziesięciu minut podniosła się z prawej strony chmura pyłu, po za którą należało się domyślać większej liczby jeźdźców. Jechali przez pewien czas równolegle z nami, a potem przeszli w szybsze tem po, aby zagrodzić nam drogę.
— Czy to nieprzyjaciele, sir? — zapytał Anglik.
— Może.
High-day! Nareszcie jakaś przygoda! Czy nie powiedziałem, że wystarczy jechać z wami, aby coś przeżyć? Mam dwururkę, dwa pistolety i dwa rewolwery, to znaczy ośmnaście strzałów, nie licząc noża. Będzie przepyszna awantura. Well!
Z uciechy zaczął wymachiwać długiemi rękoma, jak gdyby chciał na wzór świętej pamięci Don Kiszota walczyć z wiatrakami.
— Nie cieszcie się zbyt rychło, sir — upomniałem go. — Zadaniem naszem jest pojmać Krumira, musimy zatem unikać wszelkiej straty czasu i wszelkiej walki.
Well, to słuszne! Ale przejeżdżając obok, możemy przecież trochę postrzelać. Nie?
— Mam nadzieję, że nie zmuszą nas do tego.
Nieznani jeźdźcy wyprzedzili nas tym czasem i za grodzili nam drogę. Był to oddział dość znaczny, liczący ponad sto głów. Dowódca ustawił ich w szereg bojowy i rezerwę i czekał nas w pewnem oddaleniu przed