Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Ścigamy zbója, który porwał mi klacz ulubioną, najlepszego wielbłąda i córkę. Prosimy cię, żebyś pozwolił nam przejechać przez twoją ziemię.
— Kto pozwala ukraść sobie klacz, dżemmela i córkę, ten niczego innego nie godzien jak tego, żeby mu je porwano. Czy Uelad Sebira nie mają oczu ku widzeniu, ani uszu ku słyszeniu? Kto chce przejechać przez, mój kraj, haracz musi zapłacić.
— Ile żądasz?
— Kto jest ten zbój, którego szukasz?
— To Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka. Prowadzi z sobą jeszcze kilku jeźdźców, należących do Beni Hamema.
— Saadis el Chabir przejeżdżał tędy i mówił ze mną. Nie miał przy sobie żadnego łupu. To mój przyjaciel. Zapłacisz dużo, jeśli zechcesz przejechać.
Dzielny Kramemssa kłamał; gdyby bowiem rzeczywiście był się zetknął z Krumirem, ja byłbym to rozpoznał po tropie. Robił on wogóle wrażenie ordynarnego, dzikiego człowieka. Barczysty, z nadzwyczaj rozwiniętymi mięśniami na członkach, przewyższał o głowę swoich ludzi. Uzbrojenie jego składało się z dwu strzelb, sztyletu, pistoletu, maczugi i z kiku dzirytów. Widok jego musiał zaniepokoić nawet odważnego człowieka.
— Ile żądasz? — zapytał Ali po raz drugi.
— Kto jest ten człowiek obok ciebie?
— Emir z krainy Franków.
— Giaur? Niechaj go Allah zniszczy! A ten, który stoi przed twoimi ludźmi?
— Emir z Inglistanu.
— Także niewierny? Oby ich Allah zmiażdżył! Posłuchaj, co ci powiem: Każdy z twoich ludzi da owcę, ty dasz dwadzieścia owiec, a obaj niewierni po pięćdziesiąt owiec.
— To znaczy prawie dziesięć razy po dwadzieścia owiec. Tylu zwierząt nie mógłbym dać, nawet gdybym, je miał z sobą.
— To zapłacisz połowę i wrócisz!