Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/286

Ta strona została przepisana.

godziny dotarliśmy do oczekiwanej rzeczki, biegnącej w prawo ku Bah bu Szerif. Tu nocował Krumir ze swoimi ludźmi. Trawa była stratowana i położona na ziemi, widać nawet było dokładnie miejsca, gdzie stały przywiązane poszczególne zwierzęta.
— Effendi — ozwał się szejk, — czy zdołasz odnaleźć miejsce, na którem spała Mochallah?
Zacząłem szukać.
— Tu jest to miejsce. Spała w atuszy.
— Skąd wiesz o tem?
— Czyż nie widzisz, że tu stała lektyka?
— Tak, lecz Mochallah mogła spać na innem miejscu.
— Przypatrz się! Wyciągnęła rękę z atuszy, gdy wszyscy spali, i znowu wycięła w trawie literę „m“.
— Maszallah, to prawda! Panie, ona zdrowa, dała nam znak, wie, że nadejdziemy. Śpieszmy się zatem!
Woda w rzeczce nie była głęboka, dzięki temu dostaliśmy się z łatwością na drugą stronę. Tam zbadałem dokładnie nowe ślady.
— Czego jeszcze szukasz, sidi? — zapytał Achmed es Sallah.
— Chcę widzieć, kiedy stąd wyruszyli. Z miejsca obozu noclegowego wnoszę, że będą teraz od nas tak daleko, jak my od Bah Abida. Jeśli jednak ze stanu trawy mam wnioskować, to powiedziałbym, że odjechali przed nami jeszcze w nocy. Zbiegowie są przeszło o dwie godziny przed nami.
Ruszyliśmy znowu w ciszy naprzód kłusem tak szybkim, jak tylko konie nasze mogły nadążyć. Pokazało się jednak niestety, że bieguny Krumira miały nad nimi przewagę, kiedy bowiem po upływie trzech godzin zsiadłem przed południem z konia, by zbadać trop, biegnący teraz po piasczystym, nieporosłym, gruncie, przekonałem się, że nie zbliżyliśmy się do ściganych nawet na tyle, żeby pościg mógł się wnet skończyć.
— Tak nie dopędzimy ich — rzekłem do szejka.