Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/287

Ta strona została przepisana.

— Pozwól, żebym ja pojechał z Achmedem naprzód. Za cztery godziny zetkniemy się z nimi; będzie to ostatni czas, gdyż inaczej dojadą do Dżebel Szefara.
— Ja pojadę z wami — odpowiedział szejk.
— Twój koń nie nadąży.
— To zawsze jeszcze będzie czas pozostać w tyle.
Anglik także nie dał się odwieść od wzięcia udziału w przyśpieszonej jeździe. Dawszy Sebirom potrzebne rozkazy, puściliśmy się we czwórkę ze zdwojoną chyżością. Przeszła jedna godzina, a potem druga. Słońce prażyło już tak, że musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby się napić wody i konie napoić. Wodę mieliśmy z sobą w workach, napełnionych rano z rzeki. I znów ruszyliśmy naprzód. Dokoła nas rozlegała się daleko równina. Wędrowne ławice piasku i rumowiska skalne bez drzewa, krzaka, bez źdźbła trawy, oto był otaczający nas widok, a ponad ziemią drgał żar jak widoczne przeźroczyste fale. Konie szejka i Anglika zaczęły się potykać, a klacz Achmeda także utraciła pewność w nogach. Wtem wynurzył się daleko przed nami na widnokręgu wysoki mur, podobny do ruin staroangielskiego opactwa. Lecz nie były to mury, tylko skały, w których stulecia wyłamały takie awanturnicze wyrwy i szpary. U stóp ich dostrzegłem poruszające się białe i kolorowe punkty.
Wziąwszy do ręki lunetę, zwróciłem ją na to miejsce i wydałem głośny okrzyk radości.
— Czy to oni, effendi? — zapytał szejk.
— Oni, wielbłąd z atuszą i siedmiu jeźdźców, a jeden z nich na białej klaczy.
— Hamdullillah, dzięki Bogu. Mamy ich!
— Jeszcze nie. Ich jest siedmiu, a nas czterech.
— Czy się ich boisz? — spytał rozdrażniony.
— Ali en Nurabi, już wczoraj zadałeś mi raz to pytanie, a potem przekonałeś się, czy się obawiam!
— Wybacz, panie! Ale dlaczego się lękasz?
— Nie lękam się wcale. Myślę jedynie nad tem, żeby nie zranić cennej klaczy i wielbłąda.