Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/289

Ta strona została przepisana.

prawie niemożliwej rzeczy. Ja skręciłem w prawo, żeby postąpić wedle jego woli. Achmed pozostał za mną w tyle, a za Anglikiem nie oglądałem się wcale. Mlasnąłem cicho językiem i zdawało mi się, że koń mój nabrał dwa razy tyle siły. Kopyta jego pożerały niemal odległość i w pięć minut znalazłem się obok wielbłąda, pędzącego jak burza.
— Rreeh, rreeh, stój! stój! — zawołałem.
Na skutek okrzyku zatrzymał się wielbłąd, a w tej chwili padł strzał z atuszy i kula świsnęła mi tuż nad głową. Aha, Krumir był chytry. Wziął Mochallach do siebie na konia, a w atuszy usadowił jednego z Hamemów. Ten miał tylko jednorurkę i nie był już dla mnie niebezpieczny.
— Khe, khe! — zawołałem na wielbłąda, chwytając go za uzdę.
Było to wezwanie, żeby ukląkł. Zwierzę posłuchało, lecz Hamema wyskoczył drugą stroną lektyki. W tej samej chwili padł strzał. To Achmed mnie dopędził i położył go trupem.
— Gdzie Mochallah? — spytał przerażony.
— U Krumira na koniu — odrzekłem. — Ja pędzę za nim. Ty weź dżemela!
Niesłyszałem już, co odpowiedział, gdyż szarpnąłem konia i puściłem się znowu na lewo. Zobaczyłem szejka, jadącego w oddali, a daleko przed nim Krumira. Sir Percy został u boku pierwszego. Teraz nadeszła była pora, żebu użyć tajemnicy mego konia. Położyłem mu dłoń między uszami i zawołałem:
— Ri!
Kary drgnął, wydał z siebie głos, podobny do dźwięku trąby i poleciał, że mi się w głowie zakręciło. Brzuchem ziemi niemal dotykał, a nogami poruszał prawie niewidocznie. Chyżość, z jaką wszystko mijałem, była nadzwyczajna, wprost demoniczna, ja zaś siedziałem, nie odczuwając niemal ruchu, jakby na strzale, przecinającej w locie powietrze. W kilka chwil byłem już obok szejka.