Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/290

Ta strona została przepisana.

— Allah akbar, maszallah ia radżal! — zawołał ze strachu.
Przemknąłem obok niego i leciałem, jak gdyby pustynia mijała mnie na skinienie. Ale biała klacz także rozumiała swoją powinność, bo dopiero po kwadransie szalonej gonitwy znalazłem się o pięć długości konia za Krumirem.
— Stój! — zawołałem na niego.
Odwrócił się na mój okrzyk i ze zgrzytem wykrztusił słowo:
— Giaurze!
Ujrzawszy w następnej chwili nóż w jego ręce, podniosłem pistolet, ażeby kulą zrzucić go z siodła, w przekonaniu, że cios był przeznaczony dla Mochallah, opuściłem go jednak znowu, gdyż Krumir pchnął lekko konia, aby go zmusić do szybszego biegu. Siwka rzuciła się kilka razy jakby w drgawkach przed siebie i wysunęła się o swoję długość naprzód. Mim oto musiał ją mój kary doścignąć. Czy miałem zastrzelić tego człowieka? Ta myśl nie zadowalała mnie. Trzymając dziewczynę, nie mógł się Krumir dobrze bronić; nie widziałem też, żeby pochwycił jaką broń.
Wtem krzyknął głośno i skręcił w lewo. Podczas tej wytężonej jazdy skończył się grunt piasczysty, a ukazała się rzadka z początku, a potem coraz to gęściejsza trawa. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, a teraz dopiero ujrzałem pasące się trzody, w głębi zaś namioty. Krumir byłby prawdopodobnie ocalony, gdyby do nich się dostał. Już nawet zobaczyłem jeźdźców, zbliżających się ku nam.
— Stój, bo zestrzelę cię z konia! — zawołałem, podnosząc pistolet.
Na to Krumir objął Mochallah i przyłożył jej nóż do piersi.
— Strzelaj, psie, jeżeli ją także chcesz zabić! — zagroził mi z wściekłością.
Na to się nie mogłem odważyć. Położyłem karemu jeszcze raz dłoń między uszy, ale słowa „Ri“ był-