Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/291

Ta strona została przepisana.

bym nie powiedział, gdyż Krumir byłby je usłyszał. Przelecieliśmy pomiędzy trzodami i jeźdźcami ku namiotom z szybkością myśli. Wtem znalazłem się obok Krumira i pochwyciłem go za rękę, on jednak szarpnął konia wstecz tak, że popędziłem dalej oderwany od niego siłą pędu.
Za mną zabrzmiał szyderczy śmiech, a równocześnie usłyszałem okrzyki:
— Saadis el Chabir! Saadis el Chabir!
Zwolniłem biegu mego konia i zawróciłem. Znajdowałem się w środku obozu Beduinów, a sto strzelb skierowało się ku mnie, dwadzieścia pięści wyciągnęło się po mnie. Byłem zupełnie w położeniu sokoła, który w pogoni za gołębiem wpadł przez okno do izby.
— Zastrzelcie go! — krzyczał Krumir. — To pies, giaur, zdrajca i chciał mnie zabić!
Jeden rzut oka przekonał mnie, że wszelki opór byłby daremny. Byli to znajomi Krumira i ocalić mogło mnie u nich tylko to, co jego u Sebirów. Niedaleko ode mnie otworzył się był właśnie namiot, a w drzwiach ukazała się kobieta, obok niej zaś młoda siedmnastoletnia może dziewczyna, w szerokich pantalonach i krótkiej bluzce bez rękawów. Złote krollkralle[1] zdobiły jej przeguby u rąk i kostki, na szyi miała łańcuch z kawałków srebra i gwoździków, a w długie dafirah[2] wplecione były perły i małe monety. W jednej ręce trzymała długą habayah[3], a w drugiej przetykany blaszkami kiladh[4]. Była widocznie przedtem przy tualecie i zgiełk wywabił ją z namiotu. Zeskoczyłem natychmiast z konia, roztrąciłem stojących mi na drodze ludzi i podskoczyłem ku kobietom.
— Fi hard el harime — jestem pod osłoną kobiet! — zawołałem i wpadłem do namiotu.

Z zewnątrz doleciały mnie okrzyki gniewu. Obie Beduinki weszły za mną i spojrzały na mnie bezradnie.

  1. Bransolety.
  2. Warkocze.
  3. Szata wierzchnia.
  4. Długi szalik.