Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/293

Ta strona została przepisana.

— Więc sama jesteś gościem w tym namiocie?
— Tak.
To było dla mnie jeszcze bardziej na rękę, ponieważ przyjaciel gościa doznaje większego poszanowania, aniżeli własny przyjaciel i gość. Zarzuciłem na dziewczynę habayah i wyciągnąłem ją z namiotu. Na dworze stał mój koń, ograbiony już do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy.
— Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swoich gości? — zawołałem głośno.
— Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu?
Wystąpił stary Beduin.
— Ja nim jestem. Czego chcesz? — spytał.
— Patrz, oto Dżumejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku, na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek jeszcze mieć będzie z mojej własności!
Głośny pomruk zerwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos:
— Nie wierz mu, szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan!
To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia:
— Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego?
— Tak, on jest diff rebbi[1] i pozostaje po twoją opieką.

— Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest mojem słowem, a twój brat moim bratem.

  1. Gość, przez Boga zesłany.