Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/300

Ta strona została przepisana.

— Na co ciągniecie losy?
— Na przykrą rzecz, panie. O, gdyby nam dopomogła twoja cudowna strzelba!
— Powiedz, przeciw komu ma pomóc?
— Mogę ci to powiedzieć tylko całkiem cicho — rzekł, a zbliżywszy się do mego ucha, przyłożył rękę do ust i wyszeptał — Przeciwko arethowi, lwu!
Beduin wskutek szczególnego zabobonu wymawia słowo areth, lew, pocichu, wierzy bowiem, że, gdy lew je usłyszy, przyjdzie następnej nocy. Rozmaite przydomki lwa wymawia się głośno tylko w niektórych okolicach.
— El areth tutaj? — spytałem. — Gdzie przebywa?
— Allah ilia Allah, ia Allah il Allah! Mów ciszej, emirze, bo przyjdzie i połknie nas — zawołał z przestrachem. — Bóg nas strasznie nawiedził. Paśliśmy trzody na Dżebel Tibuasz, gdy wtem zjawił się pan z grubą głową i zaczął pożerać nasze woły i owce. Wtedy uciekliśmy na Dżebel Semata, a on puścił się za nami i niszczył nawet synów naszych. Cofnęliśmy się na Dżebel Rokada, ale on i tu przyszedł za nami i dusi nam owce jeszcze zawzięciej, aniżeli przedtem.
— Dlaczego nie zabiliście go?
— Wyruszyliśmy przeciwko niemu w stodwadzieścia ludzi, jednak zraniliśmy go tylko, on zaś rozdarł czterech naszych wojowników. Reszta uciekła. O, emirze, to straszne! Wróciliśmy potem tutaj pod Dżebel Szefara, sądząc, że mu się tu nie spodoba, bo tu mało wody, a król grzmotu lubi bardzo pić. Lecz on mimoto nas nie opuścił. Teraz wziął sobie żonę, ma dzieci, potrzebuje bardzo dużo mięsa i przychodzi po nie co nocy. Allah odwrócił od nas swoje oblicze. Będziemy zgubieni, jeśli nie pójdziemy dalej w głąb pustyni, lecz wtedy trzody nasze wyginą z pragnienia.
Wierzyłem każdemu słowu tej skargi. Arab nie odważy się nigdy stanąć naprzeciwko lwa w pojedyn-