Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/302

Ta strona została przepisana.

— O emirze, one nie mieszkają na jednem miejscu. Król grzmotów ma swój pałac pomiędzy skałami na pustyni, pantera zaś przychodzi tu z daleka, z Dżebel Berberu. Najpierw zabiła cztery owce, następnie krowę, a potem konia. Kiedy to jej przestało smakować, zabrała sobie człowieka i teraz chciałaby pić tylko krew ludzką. Dziś już każdy boi się czuwać przy trzodach. Byliśmy u wielkiego, słynnego marabuta[1] w Semela el Feraszisz i prosiliśmy go o radę. On nam powiedział, żebyśmy losowali, kto ma pójść na wartę co wieczora. Z siedmiu potrzebnych do tego ludzi, dwu staje przy owcach, dwu przy bydle, a trzech przy koniach. Każdemu z nas dał marabut amulet, a mimoto abu ’l afrid pożarł znowu młodego wojownika, a pan z grubą głową zabrał sobie wielbłąda.
— Czy wielbłądy stoją z owcami?
— U nas taki zwyczaj!
— A teraz losujecie, kto z was ma objąć straż dziś wieczorem?
— Tak, pierwszy los padł na mego syna.
— Który to?
— Jego tu niema, ja ciągnąłem los za niego. ojechał do Kas bu Falha i powróci niebawem.
— Ja będę także na straży.
— Naprawdę, emirze?
— Tak, ja i emir z Inglistanu.
— Z twoją strzelbą czarodziejską?
— Mam jeszcze drugą, z której można zabić sidi es salssali i abu ’l afrida. Wnet zmrok zapadnie, zaprowadźcie więc mnie na to miejsce, gdzie w nocy znajdują się trzody!
— Pozwól, że zakończę losowanie!
Poszedłem zaraz do lorda Percy. Siedział obok Achmeda es Sallah, rozmawiając z nim okropną arabszczyzną.

— Hola, sir, jest przygoda! — zawołałem.

  1. Święty mahometański.