Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/309

Ta strona została przepisana.

o przygodach myśliwskich, które wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Kiedy na półtorej godziny przed północą powstaliśmy obaj z Anglikiem, zabrzmiało ze wszystkich stron zapewnienie, że nikt się spać nie położy.
Wierzyłem w to chętnie; wszak spodziewali się zdarzenia, jakiego nie zaznali jeszcze w życiu. Oddałem Achmedowi broń z wyjątkiem rusznicy i noża, a zarazem poleciłem jego opiece konia i resztę mojego mienia. Sir Dawid Percy uzbroił się w znakomitą rusznicę na słonie i zatknął za pas zatruty malajski kris[1].
— Na którą stronę pójdziecie, sir? — zapytał.
— Losujmy!
Yes! — rzekł na znak zgody.
— Odwróćcie się! Potrzymam mój nóż tak, że albo rękojeść będzie skierowana na prawo, a ostrze w lewo, albo jedno i drugie będzie w położeniu odwrotnem. Co wybieracie?
— Ostrze!
— To popatrzcie: ostrze wskazuje na prawo, pójdziecie zatem na prawo. Wpierw jednak trzeba teren zbadać.

Ruszywszy z rusznicami na ramieniu między namioty, wyszliśmy tam, gdzie leżały zwierzęta. Przekonałem się, że zarządzenia moje wykonano dokładnie. W środku płonęło potężne ognisko, którego blask oświecał jasno trzody w pobliżu, dalsze zaś grupy leżały otulone w fantastyczne cienie. Siedmiu dozorców siedziało tuż przy ognisku, gdzie im oczywiście było najbezpieczniej. Psy czuwały także przy nich, cała więc osłona trzód spoczywała wyłącznie na nas. Percy udał się w prawo, ja zaś na lewo. Na razie nie spodziewaliśmy się lwa, ani pantery, dlatego obszedłem spokojnie moją przestrzeń, by zobaczyć, czy zwierzęta trzymają się razem. Na szczęście sam instykt trzymał je w pobliżu ognia. Wielbłądy i bydło leżało na środku, przeżuwając spokojnie, owce zaś, które zajmowały naj-

  1. Sztylet.