Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/318

Ta strona została przepisana.

— Człowiecze — zawołał — to było wcale zajmujące!
— Tylko zajmujące? Hm, ja sądziłem, że było czemś więcej!
— Istotnie. Mogli was rzeczywiście rozszarpać ci rodzice dyabła, ale do tego trzeba się przyzwyczaić.
— Przyzwyczaić? Ja sądzę, że człowiek uczy się tego za pierwszym razem! Ale, czy wam się nie zdaje, że powinnibyśmy teraz narobić gwałtu?
— Nie mam nic przeciw temu!
Anglik złościł się jednak porządnie, że mu szczęście nie dopisało i w milczeniu szedł ze mną do obozu. Tam było zupełnie pusto, gdyż nawet ci, którzy mieli podsycać płonące tam ogniska, siedzieli po namiotach, albowiem lew, albo pantera mogły zamiast do trzód udać się do obozu. Wszedłem do namiotu szejka. On leżał na serirze, przy świetle glinianego kaganka.
— Emirze! — zawołał, zrywając się.
— Sprowadź swoich ludzi!
— Czy zwyciężyłeś pana trzęsienia ziemi?
— Jest tylko zraniony i zginie jutro, ale abu 1afrid i jego żona nie żyją.
— Prawda to, panie?
— Ja to mówię!
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Bogu wszechmogącemu, który dał ręce twojej siłę i błogosławieństwo! To bowiem, że zabiłeś abu ’l afrida i jego żonę, to jeszcze większy cud, aniżeli gdybyś zabił dziesięciu panów z grubą głową. Pozwól, że natychmiast uderzę w tabl[1].

Wyciągnął miedziany kocioł, obciągnięty skórą jak bęben i wyszedł z nim przed namiot. Ledwie zabrzmiały pierwsze uderzenia, pootwierały się wszystkie namioty i zeszli się wszyscy ich mieszkańcy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Teraz się pokazało, że nikt nie spał. Słyszeli nasze strzały, a teraz czekali z naprężeniem

  1. Kocioł do bębnienia.