Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/322

Ta strona została przepisana.



III.
Ruhh es sebcha.

Zanim się położyłem na spoczynek, opatrzył mi szejk małą ranę na ramieniu, a bluzę moją wziął, aby kazać żonie ją naprawić. W duarze panowało przez całą noc tak wielkie ożywienie, że spałem bardzo mało. Rozmawiano o blizkiem polowaniu na lwa i o czynach bohaterskich, jakich zamierzano przytem dokonać. Meszeerowie, mając nas teraz przy sobie, zrobili się naraz bardzo odważnymi i przędsiębiorczymi myśliwymi.
Zaledwie zbudził mnie głośny pomruk porannej modlitwy, wszedł znowu szejk, aby mi donieść, że wszystko przygotowane do wyruszenia.
— Czy Krumir idzie także? — spytałem.
— Nie; wiesz, panie, że mu nie wolno opuszczać obozu.
— A jednak, wolałbym widzieć go przy nas.
— Czemu, emirze?
— Czy jesteś pewien, że podczas twej nieobecności nie przedsięweźmie czegoś niedozwolonego?
— Dał przecież słowo.
— Nie dotrzyma go tak samo, jak złamał je u Sebirów. W sercu jego mieszka fałsz, a na jego wargach siedzi kłamstwo.
— Przyrzekam ci, że ludzie, którzy zostaną, będą go dobrze pilnowali. Córka Alego en Nurabi i jego koń będą przed nim bezpieczne.
— Bardzo zależy mi na tem, żeby się tak stało. Chodźmy!
— Czy pojedziesz na swoim ogierze?