Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/323

Ta strona została przepisana.

— Tak.
— Pozwól, że dam ci jednego z moich koni. Pan z grubą głową lubi rzucać się na konia, by zabić jeźdźca. Twój ogier zbyt drogocenny na to, żeby zostać rozszarpanym.
— Nie mam zwyczaju konno na lwa polować, aby przed nim łatwiej uciekać. Z siadam zwykle i czekam na niego stojąc. Dzięki ci za twoją dobroć, ale pojadę na moim koniu. Ilu bierzesz wojowników?
— Połowę moich ludzi.
— W takim razie ja podzielę także Sebirów. Połowa będzie nam towarzyszyć, a reszta zostanie w obozie dla pilnowania, żeby Krumir nie zrobił czegoś złego.
— Godzę się na wszystko, co postanowisz, emirze. Jesteś moim bratem i przyjacielem, ocaliłeś nas od abu ’l afrida i jego żony, pragnę więc, żebyś rozstał się z nami w miłości i pokoju.
Wyszedłszy z namiotu, spotkałem szejka Alego en Nurabi, wykonałem z nim omówione teraz zarządzenia, poczem wyruszyliśmy w towarzystwie około dwustu Beduinów.
Ślady lwa znaleźliśmy bardzo prędko. Iść za nimi było łatwo, gdyż utracił bardzo dużo krwi. Mimoto wlókł wielbłąda jeszcze z pięćset kroków, zanim wypoczął trochę po tym wysiłku. W tem miejscu zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, co sprawiło nam wielkie zadowolenie.
— Trafiliście go więc nie tak źle, jak początkowo przypuszczałem — rzekłem do Anglika. — Ta masa krwi, którą utracił, każe przypuszczać, że rana nie jest wcale lekka.
— A mimoto miał dość siły, by wlec dalej wielbłąda — zauważył Percy. — Czyżby doniósł go aż do swego legowiska?
— Wątpię. Lew, jeśli żyje en familie, ma zwyczaj wychodzić na żer w towarzystwie. Lwica idzie za nim z małemi, jeśli już chodzić umieją, zatrzymuje się w odpowiedniem miejscu i czeka na jego powrót z łupem.