Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/327

Ta strona została przepisana.

Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. On przedzierał się przez zarośla, a ja tuż za nim, następując mu niemal na pięty. Dotarliśmy aż do stanowiska psów, które otaczały grupkę tamarynd, ale nie miały odwagi pójść dalej.
— Co teraz? — zapytał Percy. — Czy posłać mu kulę do środka?
Położyłem się na ziemi, gdzie gałęzie nie przeszkadzały wzrokowi i ujrzałem strasznego króla pustyni, jak leżał na boku ze zgasłem okiem i wszystkiemi czterema łapami, wyciągniętemi przed siebie.
— Sir, wasz strzał był jednak dobry. On już nie żyje.
— Nie żyje? Rzeczywiście?
— Tak.
Podczas tych słów postąpiłem naprzód i rozchyliłem gałęzie. Zwierzę było wprost olbrzymie. Silnie zaciśnięte wargi pokryte były krwawą pianą, a potężne łapy zakrzywiły się do środka w walce ze śmiercią. Wielka kałuża stężałej krwi otaczała go dokoła, obok zaś leżały resztki wielbłąda, pozostawione przez lwicę i młode.
Heigh-day! — zawołał Anglik. — Nareszcie padł ten stary kocur! Ale gdzie ja go właściwie trafiłem?
— Patrzcie, tu za przednią łapą pomiędzy żebra. Kula musiała dosięgnąć go w skoku.
— A więc przecież życiem przypłacił. No, to się cieszę. Teraz nie będzie można ze mnie się śmiać! Yes!
Psy już także śmielej zbliżyły się ku lwu i byłyby go dobrze urządziły, gdybyśmy byli temu nie zapobiegli. Zawołaliśmy Beduinów, a gdy nadeszli, odbyła się ta sama historya, co w nocy nad trupami panter. Gdy króla zwierząt dostatecznie już wyszydzono i zelżono, powiązano psy znowu i ruszyliśmy na poszukiwania za lwicą. Przy lwie zostało kilku ludzi, by z konarów i gałęzi zrobić rodzaj sani i zawlec je potem zapomocą koni do duaru.
Lwica opuściła dopiero niedawno swego małżonka, gdyż ślady jej były jeszcze wcale świeże. Byłaby