Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/337

Ta strona została przepisana.

Leżał wygodnie na starym dywanie, założył nieskończenie długie nogi jedną na drugą i rzekł, uśmiechając się ze złośliwą radością:
— Pięknie! Znakomicie! Awantura znowu się zacznie. A mogło już być po wszystkiem. Dyabelski drab, ten Krumir! Ten łajdak bardzo mi się podoba! Yes!
Ucieczka Saadisa el Chabir zmieniła za jednym zamachem oblicze obozu. Nikt już nie myślał o naszych myśliwskich sukcesach. Zamiast zapowiedzianej diffy odbyła się burzliwa narada, zamiast radości panował gniew, a zamiast spokojnego nastroju, którego spodziewałem się na pewno po moim ostatnim strzale, słychać było wzajemne wyrzuty, nie pozbawione co prawda słuszności. Największy gniew okazywali obaj szejkowie, Ali en Nurabi i Mohammed er Raman. Pierwszy zgromadził swoich trzydziestu nierozważnych wojowników i wypalił im kazanie, które nie pozostawiało nic do życzenia. Drugi zrobił to samo ze swoimi Meszeerami i powiedział im pod zaklęciem, że są psy, mazgaje, tchórze, stare baby, wszy, ropuchy i świnie, które właściwie powinien był pożreć abu ’l afrid i el areth. Równocześnie uganiano za bronią i końmi, aby rozpocząć czemprędzej pościg za tym człowiekiem, który dopuścił się zbrodni tak strasznej, domagającej się śmierci winnego, jaką jest złamanie przysięgi i okradzenie gospodarza.
Omar Altantawi zadawał sobie niemało trudu, aby wprowadzić w ten chaos trochę porządku, a ja go w tem gorliwie popierałem. Z niechęcią tylko dali się przekonać, że należy przedewszystkiem porządnie się naradzić, gdyż nierozważna i zbyt pospieszna pogoń mogłaby wszystko popsuć. Z tego powodu odłączyła się starszyzna od reszty i zgromadziła się na naradę.
— Mów ty, emirze! — rzekł do mnie Mohammed er Raman. — Ty zabiłeś ojca najwyższego dyabła, pochwycisz więc także złodzieja mojego konia. Ja wiem, że ty byłbyś go pochwycił, jeszcze zanim on dostał się do naszego duaru, gdybyś był wówczas znalazł posłuch.
20*