Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/35

Ta strona została przepisana.

Za jednem szarpnięciem i silnym rozmachem zarzucił Tuarega na ramię.
Usłyszawszy swój język ojczysty, oniemiałem z radości i pozwoliłem służącemu wybiec z pokoju, nie zatrzymawszy go wcale.
— Stać! — zawołałem, kiedy był już za drzwiami. — Czy jesteś Niemcem?
W jednej chwili zwrócił się do mnie, pomimo ciężaru na plecach, a szeroka twarz jego rozjaśniła się od ucha do ucha.
— Tak, panie, a czy pan także?
— Właśnie. A skąd pochodzisz?
— Z Bawaryi.
— Z Bawaryi? A czemu twój dyalekt jest inny?
— Tak, panie... ale weźcie go sobie! Wleczcie go, gdzie wam się podoba — przerwał sobie, upuszczając Tuarega na ziemię.
Araba wyniesiono, a ziomek mój zwrócił się do mnie, podał mi serdecznie rękę i mówił dalej:
— Tak, teraz mam znów wolne ręce. Witam pana w Afryce! Tak, jestem z Bawaryi. Tam jest piwo, piwo, powiadam, lecące do gardła, jak mysz do dziury. Byłeś pan tam? No, to pięknie, to wspaniale! Wymowę popsuli mi tu inni rodacy.
— Są tu więc jeszcze inni z naszych stron?
— Dość, aż nadto, panie. Są tam we wsi Dely Ibrahim koło El Biar, gdzie znajduje się klasztor Trapistów. A skąd pan?
— Ja jestem Sas.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, nasz sąsiad! Czy wolno zapytać, jak długo pan tu zabawi?
— Jutro rano odjeżdżam.
— Już? A dokąd?
— Na Saharę.
— Do nory piasku i morderców? Byłem tam już kawałek, a mianowicie w Farfar i dawno chciałem znowu pojechać. Maszallah, panie, czy weźmiecie mnie z sobą?