Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/356

Ta strona została przepisana.

— Temu sprzeciwił się Mohammed er Raman:
— Zostaw tu swoich wojowników, o szejku! Czy sądzisz, że możemy zdać na kogo innego to, do czego nam samym siły nie brak? Czy mamy tutaj siedzieć bezczynnie jak tchórze i ginąć z niecierpliwości? Nie, my sami popędzimy za Krumirem. Czy słusznie powiedziałem, mężowie?
W odpowiedzi zawtórowaliśmy mu głośnymi okrzykami. Szejk chciał się dalej sprzeciwiać:
— Nie znacie okolicy!
— Ten emir umie ślady czytać — odparł Ali en Nurabi. — Pojedziemy tuż za zbiegiem, dopóki nie wpadnie nam w ręce.
— To wypocznijcie przynajmniej i spożyjcie u mnie ucztę gościnności! — Wybacz, Jamarze es Sikkit — odrzekłem — wszak wiesz, jak droga nam jest każda minuta. Musimy ruszać w drogę!
— To przyjmijcie odem nie, czego serce wasze pożąda! Ten mój syn będzie z wami, gdyż szejk Hamemów jeszcze nigdy słowa nie cofnął. Klacz jego szybka, jak piorun i rozbójnik jej nie ujdzie. Jest jeszcze u mnie druga, której żaden koń dotąd nie dogonił. Pożyczę wam jej, jeśli które z waszych zwierząt zanadto zmęczone.
Była to propozycya niezwykle wielkoduszna, nie omieszkałem tedy skorzystać z niej natychmiast.
— Serce twoje, o szejku, hojne w dobrodziejstwa — rzekłem — jak noc pełna rosy! Przyjaciel mój i towarzysz, waleczny Achmed es Sallah, niewątpliwie znużył zanadto klacz swoją z wadi Serrat, mogłyby ją opuścić siły, kiedy ich najbardziej będzie potrzeba. Zatrzymaj jego klacz tutaj, a pożycz mu swojej. Będzie ją miłował i hodował, jak swoją, a potem odda za swoją, gdy powrócimy!
Zależało mi na tem, żeby Achmed odegrał ważną rolę przy pochwyceniu Krumira, ponieważ miał zasłużyć sobie na Mochallah. Musiałem przeto postarać się