— Poszedłbyś rzeczywiście?
— Zaraz i z przyjemnością!
— Czy jeździsz konno?
— Jeździć konno? Jak dyabeł, panie! Przybyłem tu z legią obcych i służyłem przy chasseurs d ’Afrique.
— Umiesz po arabsku?
— Tyle, ile potrzeba.
— Czem byłeś przedtem?
— Stolarzem. Nauczyłem się też czegoś, panie, szczególnie umiem dobrze bić. Potem dostałem się do legii, niech ją kaczka kopnie! Następnie pracowałem w Dely Ibrahim, dopóki tu nie wstąpiłem do służby. Spytaj pan, pana; niewątpliwie jest ze mnie zadowolony!
— Pójdziesz ze mną! Wyjednam ci u niego pozwolenie.
— Maszallah, to całkiem tak, jakby podarek na gwiazdkę. Czy pójdzie także ten wielki Hassan z długiem imieniem?
— Tak, on nas poprowadzi.
— Hejha! On mi się już podoba! Od kiedy jest tutaj, nie robimy obydwaj nic, tylko cieszymy się i figlujemy. Pójdę, z panem, pójdę, może mi pan wierzyć!
Mlaskając językiem i kłapiąc wszystkimi palcami, wybiegł za drzwi.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/36
Ta strona została przepisana.