Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/365

Ta strona została przepisana.

— Tego nie zrobimy, sir! Warto przecież dostać go nieuszkodzonego.
— Ale jak? Nie będzie przecież taki głupi i nie stanie spokojnie, kiedy zechcecie go pojmać!
— Tu nieda się nic z góry oznaczyć; trzeba czekać, jak się wypadki ułożą.
— To słuszne, ale hm! Coś mi na myśl przychodzi.
— Co takiego?
— Znacie chyba sznur skórzany, zwany lassem, lub lariatem. Możnaby sobie zrobić coś takiego i pochwycić go na to.
— Sir, to myśl niezła! Niema tu wprawdzie rzemieni, ale są silne sznury z leffu[1]. Umiem władać lariatem. Może uwijemy sobie coś takiego?
Well!
W kwadrans potem miałem mocny lariat, aby się zaś przekonać, czy potrafię nim pewnie władać, ćwiczyłem się pomimo ciemności na gałęziach krzaku rożkowego. Próba wypadła zadowalająco. Miałem zatem broń, zapomocą której mogłem Krumira dostać w ręce żywcem.
Postawiwszy straż, położyliśmy się spać w tej miłej nadziei, że jutro o tym czasie zadanie nasze będzie już spełnione. Ponieważ zasnęliśmy bardzo wcześnie, przeto zbudziliśmy się nazajutrz jeszcze przed świtem, a chociaż tropu raczej domyślaliśmy się, niż widzieli go wyraźnie, wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Może po małej godzinie jazdy dostaliśmy się na małą dolinkę, porosłą krzakami akacyi. Tu spędził Krumir noc razem z pojmaną. Czuł się tu tak bezpiecznym, że nawet ogień rozniecił. Mochallah przywiązana była do drzewa, co poznać było można dobrze po śladach. Ostatnie odciski, pozostawione przez ludzi i zwierzęta, były tak świeże, że Krumir mógł być zaledwie o pół godziny drogi przed nami.

  1. Włókna daktylowe.