dowców, a nas jeszcze nie spostrzegł, chociaż my byliśmy dlań niebezpieczniejsi. Można było przewidzieć, że go nie dościgną; biała klacz i bułan przewyższały ich konie w rączości, chociaż zniosły już niemałe trudy.
Wtem zwrócił się Krumir na prawo i zobaczył nas. Rzucił wstecz głową z uporem i podpędził konie do większej szybkości. Jechał równolegle z brzegiem szotu, a ponieważ miał pod sobą głębszy piasek niż my, przeto ja nie musiałem jeszcze użyć tajemnicy mego ogiera. Krumir był ciągle jeszcze przed nami. Jadąc ciągle po cięciwie łuku, nie wątpiliśmy, że go dościgniemy.
Tak upłynęło z pół godziny. Coraz to bardziej zbliżaliśmy się do błyszczącego zwierciadła szotu, koniec łuk u sam leciał ku nam poprostu. Zostawiwszy za sobą już dawno naszych towarzyszy, dotarliśmy do zatoki, wysuwającej się z szotu w głąb lądu. Krumir był tuż przy niej, ja w tej samej wysokości, tylko o kilometr od niego, a przy mnie wciąż jeszcze Achmed. Wtem zmieniła się przed nami panorama. Szot cofnął się nagle, ustępując miejsca szerokiemu półwyspowi, wcinającemu się weń daleko. Krumir podniósł się na siodle, wydał głośny okrzyk radości i machnął wzgardliwie ręką. Następnie zwrócił nagle konie na lewo i popędził wprost ku szotowi.
— Allah kerihm! — krzyknął Achmed. — Pędzi na sól!
Nie odpowiedziałem wcale, ponieważ nie było czasu na słowa, szarpnąłem tylko konia w tym samym kierunku i położywszy mu rękę między uszyma, zawołałem:
— Ri, Ri, Ri!!!
Koń przestraszył się poprostu dźwięku mego głosu, wypchniętego z gardła przerażeniem. Zdawało się, że całkiem ziemi nie dotyka. Poznał po krzyku, że przyszedł nań czas udowodnienia, że jest „Wiatrem “. Domyśliłem się, że Krumir szuka ujścia ścieżki przez szot,
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/367
Ta strona została przepisana.