czyli ja przywiązany byłem do bułana. Zanim opanowałem mego ogiera i dobyłem noża, ażeby przeciąć lariat, Krumir siedział już na klaczy, a w kilka sekund potem wpadł na solną skorupę, dźwięczącą jasno pod kopytami jego konia. Ja ruszyłem za nim natychmiast. Nie myśląc o niebezpieczeństwach tej jazdy, nie spuszczałem tylko oka z tego, który jak strzała mknął przedemną po zwierciadlanej płaszczyźnie. Ruhh es sebcha wabił mnie do siebie. Ale czy tylko mnie? Usłyszawszy za sobą tętent, oglądnąłem się i ujrzałem z przerażeniem Achmeda na soli, pędzącego za mną na swojej klaczy. Ta krótka chwila, którą straciłem przy przewróconym bułanie, pozwoliła mu mnie doścignąć.
— Zawracaj! — zawołałem, a właściwie wrzasnąłem, ryknąłem na całe gardło.
— Allah akbar, sidi, ja ciebie nie opuszczę! — doleciała mnie jego odpowiedź.
Nie troszczyłem się już dalej o niego, bo musiałem całą uwagę skupić na siebie i Krumira. Dotychczas była skorupa równomiernie mocna, naraz spostrzegłem wynurzający się szereg gmairów jako nieomylny znak, że niebezpieczeństwo blizkie. Równa dotąd skorupa zaczęła się falisto wznosić i zagłębiać; wypukłości błyszczały metalicznie, a w zagłębieniach leżał podstępny piasek lotny. My mimoto gnaliśmy przez te wzniesienia i doły. Grunt dudnił, drżał, chwiał się, zgrzytał i trzeszczał pod nami. Nie był to już ów dźwięk pełny, brzmiący uspokajająco, lecz dziwnie płaczliwy i świszczący, że powodował mimowolnie kłapanie zębami. Wkrótce zrobiło się jeszcze gorzej. Doliny fal zaczęły wyglądać gąbczasto jak śnieg topniejący, były często pod wodą, która bryzgała nam ponad głowy, całe płaszczyzny trzęsły się, chwiały i kipiały pod kopytami rozszalałych koni. Śmierć leciała z nami, przed nami, obok nas i pod nami. Nie odwracałem oka od Saadisa el Chabir, obecnego naszego przewodnika, jedynego chabira, który mógł nas ocalić. Gdzie on podrywał konia, tam ja czyniłem to samo, naśladowałem
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/369
Ta strona została przepisana.