Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/37

Ta strona została przepisana.



2. Assad-bej, dusiciel trzód.

Step!
Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i — jak trafnie mówi poeta — od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, brózdy, wyjeżdżone kołami i ślady stóp zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo.
Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacyi a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś napół zapadły karawanseraj[1] użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast spoczywa step zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo blizkości rozżarzonej Sahary, miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie.

Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piasczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie się zaś

  1. Dom zajezdny.