Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/371

Ta strona została przepisana.

Było to dziełem dwu sekund. Za mną zabrzmiał głośny, radosny okrzyk Achmeda. Siwce Krumir ulżył, mój kary natomiast nie odczuł widocznie zwiększonego ciężaru, dzięki temu pogoń na śmierć i życie nie przerwała się ani na chwilę. Jak długo jednak można było jeszcze to wytrzymać?
Nie było widać żadnego znaku, ani jednej kupki kamieni, nic, tylko falujące pola stężałej soli, przewalające się szumowiny piasku, rozbryzganą wodę i podlatujące w górę piany.
Wtem ujrzałem nareszcie przed sobą ciemny pas, który, choć zrazu bardzo oddalony, zbliżał się do nas szybko. Dzięki Bogu! Krumir obrał drogę, przecinającą tylko część sebchy. Gdyby był chciał przejechać przez całą szerokość szotu, wynoszącą w tem miejscu o koło trzydziestu kilometrów, bylibyśmy zgubieni. Upłynęła jeszcze jedna minuta, potem druga, pas był już całkiem blizko, grunt trząsł się jeszcze, pienił się i trzeszczał pod nami, ale naraz wydał dźwięk twardy i mocny. Pędziliśmy po mocnej skorupie ku pewnej w podstawach ziemi.
— Allah ’l Allah! — zawołał Krumir.
— Hussah, skacz za mną, Achmedzie! — krzyknąłem.
Kary przeleciał jak ptak przez szeroki, bagnisty brzeg szotu, dzielący skorupę solną od stałego gruntu, a zaraz za mną wylądował także Achmed szczęśliwie. Konie nasze ubiegły jeszcze kawałek, zanim stanęły. Lecz gdzie podział się Krumir? Biała klacz tkwiła zadem w bagnie, a o kilka kroków przed nią leżało jego ciało na ziemi.
Zsiedliśmy i pomogliśmy najpierw koniowi wydobyć się z błota, a potem przystąpiliśmy do jeźdźca. Zmęczona klacz skoczyła za blizko, a wyrzucony z siodła Krumir uderzył głową o ziemię i skręcił kark.
— Boże bądź miłościw jego duszy! — rzekłem zaczerpnąwszy głęboko powietrza.
— Allah jenarl al barrasz — Niech Bóg potępi tego trędowatego! — dodał Achmed i przystąpił do Mochallah, którą ja tymczasem położyłem na piasku.