— Sidi, ona nie żyje! — zawołał przestraszony.
Zbadawszy dziewczynę, oświadczyłem:
— Żyje, tylko zemdlała!
Na to wziął ją Achmed na ręce i zaczął całować w oczy, usta i policzki, dopóki się nie przebudziła. Ja tymczasem zająłem się końmi, które stały z szeroko rozwartemi nozdrzami i robiły silnie bokami. Natarłem je mocno i zwróciłem się znów do Achmeda. Poczciwcowi łzy stanęły w oczach, chciał rozmawiać z Mochallah, lecz nie dostawał odpowiedzi. Ona na razie nie rzekłszy ani słowa, zawisła mu na szyi i potem jeszcze wydawała z siebie tylko dźwięki nieartykułowane.
— Oszczędzaj ją, Achmedzie es Sallah! — prosiłem. — Wycierpiała wogóle bardzo wiele, a ostatnie pół godziny wyczerpało ją bardziej niż zdoła kobieta znieść bez ciężkich skutków.
— Tak, sidi, to było okropne! Czem jest el areth, czem abu ’l afrid wobec tej sebchy! Ruhh es sebcha pozwolił ujść nam, gdyż nie jesteśmy złoczyńcami, lecz Krumira przecież wkońcu zatrzymał. Oby dusza jego zamieszkała w dżehennie razem z najgorszymi dyabłami! Nigdy nie zapomnę tej jazdy!
— Ja także nie; możesz mi wierzyć. Zdaje mi się, że runąłem z tysiąca minaretów, nie poniósłszy szkody ani razu.
A ja, sidi, dziękuję ci, że ocaliłeś perłę córek, Mochallah, kiedy Krumir chciał strącić ją w otchłań!
— Nie mów teraz o tem! My dwaj jesteśmy rozdrażnieni i nie tak prędko odzyskamy spokój. Pomóż mi Krumira przywiązać do klaczy, potem weźmiesz Mochallah do siebie na konia i pojedziemy poszukać naszych ludzi.
— Czy znasz, sidi, kierunek, w którym mamy się ich spodziewać?
— Znam. Jechaliśmy na południowy zachód, musimy więc wracać ku północnemu wschodowi.
Wkrótce ruszyliśmy z powrotem. Ja jechałem na przedzie, prowadząc za cugle białą klacz, a za mną
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/372
Ta strona została przepisana.