Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/373

Ta strona została przepisana.

szczęśliwy Achmed es Sallah. Ze skarbca słów wybierał najsłodsze wyrazy, aby pokazać swej „perle córek“, jak nieskończenie się czuje szczęśliwym.
Już popołudniu dostaliśmy się do tej części półwyspu, z której zaczęła się nasza jazda straszliwa. Kiedy skręcaliśmy dokoła ostatniego rogu, nie zauważyli nas jeszcze nasi ludzie, ponieważ wszyscy siedzieli na brzegu, nie odwracając oka od błyszczącej po wierzchni, na której zniknęliśmy rano. Wystrzeliłem z jednej lufy w powietrze, a wszyscy poderwali się z ziemi, gdy zaś nas dostrzegli, zabrzmiał jeden wielki, nieopisany okrzyk radości. Niebawem otoczono nas dokoła i zasypano tysiącem pytań. Tylko jeden stał na uboczu, trzymając w objęciach uratowaną córkę i patrzył na swoją klacz rozpromienionemi oczyma; był to Ali en Nurabi.
— Hamdullillah, odzyskałem obie! — zawołał wkońcu. — Achmedzie es Sallah, ty dotrzymałeś słowa, przeto ja także pamiętam o mojem. Niechaj Mochallah, córka mojego serca, będzie twoją! Ale teraz opowiedzcie nam, jak was Allah prowadził i kto wziął duszę temu zbójowi, na którym rany nie widać.
— Pozwól mnie opowiedzieć, sidi! — poprosił Achmed.
— Dobrze! — odpowiedziałem.
Uczyniłem chętnie zadość życzeniu zacnego i wiernego człowieka w nagrodę za to, na co się odważył. Sam usiadłem obok Anglika, ażeby mu w jego ojczystym języku opowiedzieć o naszej jeździe. On skurczył swoje długie nogi, zaplótł ręce na kolanach i słuchał z największem zaciekawieniem. Kiedy skończyłem, odetchnął głęboko i przyznał się szczerze:
— Wiecie, sir, że lubię przygody, ale takiej nie życzyłbym sobie! Najlepiej mieć pod nogami trochę stałej ziemi, jeśli się idzie na przechadzkę. Yes! Ależ ten Achmed, to dyabeł nie człowiek; pojechał za wami na ten staw! Ale nareszcie ma swoją Mochallah,